Na spacerach po lesie lubię robić zdjęcia, zatrzymywać te cudowne chwile w mini klatkach czasu. Ktoś powie, że nie jestem do końca tu i teraz… Że nie delektuję się chwilą, tylko szukam dobrego ujęcia i (zachwycona widokami) strzelam foty. Możliwe. Na swoją obronę powiem, że mnie te obrazy bujnej roślinności zasilają już po powrocie, w chwilach spędzanych w betonie. W poczuciu znużenia. W momentach osamotnienia. Fotografie natury działają jak mikro dawki antydepresantu, podtrzymujące mnie na powierzchni. Są też lekkimi stymulatorami dnia codziennego, kiedy tętno zaczyna spadać. A samo robienie zdjęć nie jest dla mnie żenujące… Natura się nie wstydzi, pozuje jak stworzona do tego… Bo jednak w czasie spotkań ze znajomymi bywa różnie. Ustawione zdjęcia wydają się sztuczne, a te robione „z ukrycia”, naruszające ich prywatność. Dlatego nie lubię publikować takich fotografii (poza tym miałabym za każdym razem pytać każdego o pozwolenie? jakieś to słabe, a z powodów oczywistych szanuję ich prawo do prywatności). Wprawdzie w czasach internetu już niewielu z moich przyjaciół pozostaje anonimowych, ale czy życzą sobie eksponowania na moim blogu? Tego nie wiem. Nie poruszam takich tematów. W czasie spotkań towarzyskich robię zdjęcia, ale też zdarza się, że o tym całkowicie zapominam. Zaobserwowałam też, że wśród ludzi bardziej czerpię. Czy dzieje się tak dlatego, że przez tą całą historię z izolacją muszę się najpierw nacieszyć ich obecnością i tym, że w końcu mogę przebywać wśród ludzi? Przyzwyczaić do tego, że już można oficjalnie się spotykać, że to znów normalne? Z pewnością tak. Mam jednak świadomość, że te zdjęcia uwieczniające chwile spotkań mogą mnie podobnie zasilać w ewentualnym powrocie do odosobnienia. Co prawda jesteśmy zaszczepieni i gro z naszych ziomków też, dlatego – wbrew pojawiającym się w mediach newsom – szczerze wierzę, że stan taki utrzyma się długo, ale pewna obawa jednak istnieje…
Inspiracja
Przedwczoraj na Instagramie pojawił się wpis osoby, która zmieniła swoje życie i w końcu realizuje swoje pasje. Jest ona niesamowicie utalentowana, ale wcześniej nie miała w życiu odwagi, by zacząć realizować marzenia. Zmieniło się to, kiedy na świat przyszła jej córeczka… z wadą wrodzoną. Trzy lata temu mama Zuzi rozpoczęła kampanię, dzięki której udało się zebrać, potrzebne na leczenie w Stanach, pieniądze. Kwota była tak duża, że niejeden człowiek by się poddał. Ale nie ona! Mrs. Minimal Line znalazła sposób: malowała na zamówienie portrety, a osoby zamawiające odwdzięczały się dowolną wpłatą na konto. Minimalistyczne rysunki stały się na tyle popularne, że nie tylko umożliwiły uzbieranie niebagatelnej kwoty na leczenie dziecka, ale również otworzyły drzwi do sukcesu mrs.minimalline, która teraz OTWORZYŁA WŁASNĄ PRACOWNIĘ. Czytając historię tej rodziny znajduję potwierdzenie w teorii, że nic nie dzieje się bez przyczyny i że trudne doświadczenia życiowe można przekuć w sukces. Jakże to inspirujące…
Marzenia vs Rzeczywistość
A jednocześnie tkwię w martwym punkcie. Niby próbuję machać rękoma, ruszyć nóżką, nieśmiało wspomnieć o jakimś pomyśle, jednak czuję, że niewiele za tym „idzie”. Chciałabym się na maksa zanurzyć w pomyśle, zatracić w realizacji projektu i popłynąć… Coś mnie jednak trzyma i dopiero pozytywny odzew ze strony czytelników bloga czy followersów, powoduje większe zaangażowanie z mojej strony. Chyba trochę sceniczne ze mnie zwierzę i potrzebuję reakcji publiki. No cóż… Pykam więc te swoje zdjęcia, od czasu do czasu wrzucę jakiś post na Facebooka lub Instagrama i trwam „w punkcie zero” (no dobra, może „w punkcie nr jeden”, bo jednak nie zapisuję tekstów jedynie na dysku komputera, chowając je przed światem). A świat mnie woła, prowokuje… Mój minimalizm jest dla mnie przestrzenią na wykreowanie czegoś więcej (aniżeli pustych dóbr materialnych, zagracających przecież potencjalnie żyzny grunt). I tak jak dla mrs. Minimal Line bodźcem była sytuacja życiowa, ja (poprzez ograniczenie ilości rzeczy), stwarzam coś na kształt płótna gotowego do stania się w końcu obrazem. Selektywnie dobieram inspiracje, by czasami zamiast motywacji nie znaleźć poczucia bycia gorszą (jak we wpisie moja mini garderoba). Co jakiś czas czytam o kimś kto rzucił pracę w korpo dla realizacji marzeń, słucham przyjaciół, którzy odważnie realizują marzenia albo przynajmniej otwierają się na zmianę. A czy to moje zajęcie przyniesie rezultat w postaci zgłoszeń od osób, które pragną nauczyć się czegoś ode mnie? Może kiedyś… Póki co myślę o sierpniu w Borach Tucholskich, powrocie do budowy domku i przebywaniu w otoczeniu przyrody… I bliskich. I przyjaciół. Do tego czasu dalej będę hobbystycznie ćwiczyła niemiecki, rehabilitowała zdrowie, czerpała z miejskiego życia i w swoim tempie działała z Prostym Kątem. Powoli. Taka szkoła cierpliwości. Ważna dla mnie i kluczowa w moim ziemskim bycie. A jaką lekcję Ty pobierasz od życia?