Kolejna maseczka pielęgnacyjna do twarzy, torebka z najnowszej kolekcji Fendi albo któraś z kolei para butów… Czy rzeczywiście potrzebujesz tego wszystkiego, by poczuć się wyjątkowo? A może to jedynie Tobie wmówiono? Jeśli chcesz poczuć i pokazać innym jak niezwykła jesteś, to kolejny nowy gadżet i tak tego nie uczyni. Nadal masz do zaoferowania światu to, co wcześniej – swoją mądrość, doświadczenie, wrażliwość (a może: przebojowość, zaangażowanie i dobre serce! Każda z nas ma cechy, które są wartościowe i które warto pielęgnować). Zastanów się nad pobudkami kolejnych zakupów, a być może zrozumiesz, że wszystko czego potrzebujesz… już masz. Masz w sobie, ale też posiadasz w swoim życiu. Bo tak naprawdę do komfortowego życia potrzeba nam paru przedmiotów, które już są w Twoim domu: łóżka, naczyń, paru ubrań i książek. Naprawdę do poczucia szczęścia nie potrzeba kolejnych dóbr materialnych, a pogoń za nimi jedynie oddala Ciebie od poczucia spełnienia.
Jeśli już nowe, to niech będzie dobre!
Kiedy to czytasz możesz odnieść wrażenie, że skoro to piszę to jestem odporna na reklamy i – jeśli to wszystko wiem – to już na pewno nie daję się nabrać na sprytne zabiegi firm. Oczywiście nie jest to prawdą i tak jak staram się nie robić zakupów pod wpływem emocji (bo te nie są najlepszym doradcą), to mamy z mężem system wysyłania sobie linków do produktów, o których marzymy, są praktyczne, a spośród których jest zawsze łatwiej wybrać prezent urodzinowy czy gwiazdkowy. I tak, są to zazwyczaj rzeczy materialne. Sama rzadko sobie coś kupuję, a już na pewno nie wydaję pieniędzy tylko dlatego, że o czymś marzę. Na przestrzeni lat zrozumiałam jednak, że lubię czasem poczuć, że mam coś fajnego – stworzonego przez polską markę czy solidnego, w estetyce, która mi na maksa odpowiada. Dlatego ostatnie dwa/ trzy lata zaowocowały cudownymi i (jak dla mnie) ekskluzywnymi prezentami, natomiast kiedy kilka miesięcy później taką wymarzoną torebkę zalałam kawą, potem próbowałam odratować ją spirytusem i zrobiłam jeszcze większą plamę… To przeszła mi przez głowę myśl, że po co to było. Dotychczas sporadycznie pozwalałam sobie na coś droższego, a teraz te moje „wymarzydła” dostaję ze dwa razy do roku. A potem się stresuję, żeby tego nie zniszczyć. Bo jak już dostajesz coś, do czego wzdychasz (tak, taka ze mnie minimalistka), to chciałabym móc się tym cieszyć jak najdłużej, najchętniej do końca moich dni. Szczęśliwie skontaktowałam się z firmą, która wyprodukowała torebkę i poleciła mi jakiś specyfik, który poprawił kondycję skóry, choć ślad – jak się domyślacie – pozostał. No nic to, została taka przypominajka, że to tylko rzecz i że jest wyjątkowa (bo raczej nikt identycznej, ze spirytusową plamą, nie ma). To mi pokazuje, że za bardzo przywiązuję się do rzeczy, jednak. I że nadal mam do nich niewłaściwy stosunek. Przynajmniej do niektórych.
Kto jest bez winy, niech pierwszy rzuci zakupy!
Nieprzypadkowo zajmuję się tematem minimalizmu w kontekście rzeczy. Mimo, że pojęcie można odnieść szerzej, to kiedy kilka lat temu zaczęłam je wprowadzać w swoje życie, zaczęłam od zrobienia porządku w układzie: wszystko z drugiej ręki, nie do końca w moim stylu, ale tanie i eko. Tylko, że nie zawsze tak to wyglądało – miałam różne etapy nabywania i posiadania. Myśląc o swojej relacji z rzeczami wracam wspomnieniami do wyjazdu za granicę. Było to 15 lat temu, Anglia, zaraz po studiach. Nie wiedziałam na jak długo wyjeżdżam – dałam szansę losowi i już po tygodniu udało mi się załapać do pracy za barem. Pracowało tam wielu Polaków, więc wydawało się, że lepiej nie mogłam trafić. Okazało się, że mogłam, a moje wspomnienia związane z pracą i mieszkaniem za granicą są raczej gorzkie. Z perspektywy czasu dostrzegam jednak jak wiele nauczył mnie ten czas, osamotnienia i poszukiwania potwierdzenia własnej wartości… na zewnątrz. Między innymi w jedzeniu i w zakupach właśnie. Czując się niepewnie, poszukiwałam pocieszenia. To, czego nie potrafiłam dać sobie sama, próbowałam jakoś zrekompensować. Zauważyłam, że w przerwach na lunch chodzę na zakupy lub dogadzam sobie jedzeniem. Wracałam jednak do tego samego domu, w którym nie miałam bliskiej osoby, a w pracy – prócz kontaktu z klientami – niewiele powodów do radości. Wśród ludzi wokół widziałam ten sam system funkcjonowania: praca, rozrywki i nic więcej. Nie chciałam tak żyć. Czułam, że do życia potrzebuję czegoś więcej i… nie myliłam się. Po powrocie do kraju i krótkim „otrząśnięciu się”, spróbowałam jogi, a potem wyjechałam do Poznania, który miał w moim sercu szczególne miejsce. Tutaj znalazłam miłość i fajną pracę oraz trafiłam na swoich ludzi. Wiem, że półroczne życie w Anglii ubogaciło mnie o doświadczenia: nauczyłam się wiele o sobie samej i o tym jak wielkie w tym wszystkim miałam szczęście. Wszystko, co się tam wydarzyło było mi potrzebne do zrozumienia jak mogłoby wyglądać moje życie, a jakiego na pewno nie chcę dla siebie. Poznawałam sporo osób i parę razy byłam stawiana przed taką decyzją, która mogła naznaczyć moje życie. Teraz myślę, że moja intuicja nie zawiodła, choć pewnie mogłabym spojrzeć wstecz i wyrzucać sobie pewne sytuacje. Staram się jednak wyciągać naukę z wszystkiego, co przyniosło mi życie oraz z własnych zachowań. Doceniać to, kim obecnie jestem. Uczę się życia, miewam potknięcia, ale szukam drogi do bycia bliżej siebie samej. To najcenniejsze, co mam – intuicjo, prowadź mnie dalej!