Uwaga, na Instagramie golizna! Post z półnagim ciałem! Cielskiem. Nagim udem, pomarszczonym łokciem. Małym, suchym biustem. Płaską klatą… Starczy? Nie chcesz czytać dalej? Ale zaraz… czy to nie język jakim same się do siebie zwracamy?? Że mało jędrne, za duże, za niskie, zbyt otłuszczone, zgarbione, kościste, żylaste… A może za grube?
Ty o akceptacji, dobre sobie…
A teraz powiesz mi: co ty możesz o tym wiedzieć? Przecież jesteś taka szczupła i sprawna. I wiesz co, masz rację! Nie wiem jak to jest mieć otyłość olbrzymią lub zniekształcenia ciała utrudniające codzienne funkcjonowanie. Niepełnosprawność, wykluczającą lub choćby komplikującą życie takie, jakie wieść byśmy chcieli. Wiem jednak, że docenia się swoje ciało, kiedy się je straci. Ciało w sensie urody, ale też sprawności, którą dotychczas uznawało się za normę.
Z dnia na dzień…
W maju tego roku minie 20 lat od wypadku samochodowego, w którym byłam pasażerką. Wypadku, w skutek którego doznałam tak silnego wstrząśnienia mózgu, że na dobę zapadłam w śpiączkę, a przez kolejne miesiące starałam się wrócić do pełni umysłowej sprawności. Zawaliłam studia, a wejście w kolejne okazało się trudniejsze niż myślałam. Po tym wydarzeniu pogorszyło się nie tylko moje zdrowie fizyczne, ale też psychiczne. Z początku miałam amnezję, która nieźle namieszała w moim życiu osobistym – sceny jak z filmu (słowo!). Po czasie, kiedy trochę wydobrzałam i starałam się wrócić do sprawności, myślałam o tym jak lekkie było moje dotychczasowe życie (a wcześniej narzekałam, choćby na to, że wolno się uczę!). Na tamten moment nie byłam w stanie skupić się na żadnym czytanym tekście, serio – ŻADNYM. Z kolei życie miało inny smak (dosłownie!). Ciesząc się wszystkimi dostępnymi rozrywkami, zaczęłam czerpać wiekszą niż dotąd przyjemność, np. z JEDZENIA! Wszystko smakowało tak cudownie! Miałam wrażenie, jakbym każdą potrawę jadła po raz pierwszy w życiu. Posiłki sprawiały tyle przyjemności, że w ciągu dwóch lat przytyłam 10 kilo! DZIESIĘĆ! Przy mojej filigranowej budowie ciała, stopie nr 34,5 i wzroście 161 cm (tak, ten 1 cm robi różnicę), to była diametralna zmiana. Moje drobne dotąd ciało otuliła warstwa tłuszczyku, który realnie zaczął mi dokuczać: nie byłam już taka gibka, a wstawanie z podłogi bez podparcia graniczyło z cudem. To było tak, jakby ktoś ograniczył mi możliwości, do których zdążyłam przywyknąć i z których czerpania miałam się cieszyć przez kolejne długie lata! A teraz… Wyglądałam i czułam się jakbym była ze 20 lat starsza (o nie, nieprawda! dzisiaj jestem 20 lat starsza i czuję się o wiele bardziej sprawna niż wtedy!). Do tego wszystkiego każdy kto mnie znał wcześniej pytał: „Ania, to ty?”, „co ci się stało”?? Czułam się fatalnie, jak nie w swoim ciele. Nie lubiłam siebie. Myślałam: jakie ja miałam szczęście, że wcześniej tak wyglądałam! Czemu tego nie doceniałam?? O co mi chodziło z tymi kompleksami – teraz to mam prawdziwe powody do narzekania…
Co dalej?
Spróbowałam jakiejś diety, która trochę podziałała. Trochę i na trochę. Ale najważniejsze: schudłam i udowodniłam sobie, że potrafię (się zdyscyplinować). Nadal byłam w wersji „Ania plus size”, ale już poczułam się lepiej. Wkrótce spróbowałam po raz pierwszy jogi, którą rok czy dwa później na dobre wprowadziłam w życie. Powrót do wagi sprzed wypadku zabrało mi z 5 lat… Tyle potrzebowałam, żeby unormowały się hormony i moje przyzwyczajenia żywieniowe ;). Kiedy odzyskałam swoje ciało – to, które wcześniej uważałam za nie dość doskonałe… Pokochałam je już tak bardzo, że nie było odwrotu! A doświadczenie straty ukazało, że warto cierpliwie dążyć do celu, że warto wziąć głęboki oddech i zaczekać. To była ważna lekcja dla mojego gwałtownego w tamtym czasie temperamentu. Lekcja pokory, ale też ogromna dawka wiary, że wiele rzeczy jest możliwych! Wystarczy być konsekwentnym. W międzyczasie zmieniał i zmienia się mój wygląd – choroba autoimmunologiczna wpływa nie tylko na samopoczucie, ale też wygląd. Miewam też słabsze okresy, mniej dbam o siebie i też widzę to po kondycji mięśni, skóry, stopniu opuchlizny… Ale wiecie co? Dostałam od życia najlepszą lekcję samoakceptacji! Musiałam stracić swoje narzędzie doświadczania życia na ziemi, aby je docenić! I choć nadal widzę niedoskonałości w moim ciele, to je akceptuję (niektóre nawet uwielbiam!). Dlaczego? Bo moje ciało w końcu przestało być tylko mięsem do podziwiania lub nie. Dzięki niemu mogę chodzić, pływać, śpiewać… mogę czuć rozkosz, ale też smutek i stratę… Mogę w pełni doświadczać życia oraz wszystkich emocji, a przy tym czuć wewnętrzną moc. Ta moc rodzi się dzięki wzmacnianiu ciała i doświadczaniu ciała… Dzięki szukaniu z tym ciałem kontaktu, dzięki emocjom, które zostały wcześniej w tym ciele uwięzione. Dzięki Somatic Experiencing, dzięki jodze, dzięki terapii… Dbając o swoje ciało, odwdzięcza się ono tym samym – przynosi radość z jego użytkowania :). Kiedy dbam o systematyczną jogę – plecy umożliwiają codzienne funkcjonowanie. Kiedy świadomie podchodzę do tego, co jem, lepiej się czuję. Kiedy karmię się troską o siebie samą i jestem uważna na wewnętrzne potrzeby – jestem wyciszona i zharmonizowana. Naprawdę wierzę, że kiedy jestem dla siebie dobra, moje ciało odwdzięcza się tym samym i pozwala na dłuższe i sprawniejsze cieszenie się życiem. Staram się więc mówić do siebie z miłością i wdzięcznością. Do siebie i swojego ciała, które służy mi do doświadczania życia i tak je teraz pojmuję. Doceniam, staram się o nie dbać i troszczyć.